Skip to content

Orzeszkowa jako aktualna publicystka

"Nad Niemenem" pani Migdałek to gorąca polemika z PO, a szczególnie z esejem Donaldinho o tem że "polskoś to nienormalnoś".

Oczywiście, nie cała powieść, gdyż dopiero w trzecim tomie do tego dojszłem, no ale spać nie mogłem, takie to trafne i szokująco aktualne. Nie jak "Czarodziejska góra" pana Manna, która jest po prostu ramotą. Te debaty pomiędzy Naftą a Wrześniewskim, czy lepszy jest komunistyczny katolicyzm, czy masoński humanitaryzm czyta się, jakby makulaturę, na którą myszy szczały w archiwum.

Natomiast Orzeszkowa? Ha! Oddajmy najpierw głoś Thusku. Tu całoś znanego eseju -----------> https://www.miesiecznik.znak.com.pl/6792011donald-tusk-polak-rozlamany/

Polskość to nienormalność – takie skojarzenie narzuca mi się z bolesną uporczywością, kiedy tylko dotykam tego niechcianego tematu. Polskość wywołuje u mnie niezmiennie odruch buntu: historia, geografia, pech dziejowy i Bóg wie co jeszcze wrzuciły na moje bark brzemię, którego nie mam specjalnej ochoty dźwigać, a zrzucić nie potrafię (nie chcę mimo wszystko?), wypaliły znamię; i każą je z dumą obnosić. Więc staję się nienormalny, wypełniony do granic polskością, i tam, gdzie inni mówią człowiek, ja mówię Polak; gdzie inni mówią kultura, cywilizacja i pieniądz, ja krzyczę; Bóg, Honor i Ojczyzna (wszystko koniecznie dużą literą); kiedy inni budują, kochają się i umierają, my walczymy, powstajemy i giniemy. I tylko w krótkich chwilach przerwy rozważamy nasz narodowy etos odrobinę krytyczniej, czytamy Brzozowskiego i Gombrowicza, stajemy się normalniejsi. Jest jakiś tragiczny rozziew w polskości – między wyobrażeniem a spełnieniem, planem a realizacją. Jest ona etosem pechowców, etosem przegranych i zarazem niepogodzonych ze swą przegraną. Wolność jest w nim wartością najwyższą -[—-] [wycięte przez cenzurę – Ustawa z dnia 31 VII 1981 r. o kontroli publikacji i widowisk, art. 2 pkt 6 (Dz. U. nr 20 poz. 99, zm.: 1983 Dz. U. nr 44 poz. 204)] porywa się na czyny wielkie z mizernym zwykle skutkiem. Polskość w rzeczy samej jest nieadekwatną do ponurej rzeczywistości projekcją naszych zbiorowych kompleksów. Piękniejsza od Polski jest ucieczką od Polski tej na ziemi, konkretnej, przegranej, brudnej i biednej. I dlatego tak często nas ogłupia, zaślepia prowadzi w krainę mitu. Sama jest mitem.

O, jeszcze, skoro nam GUPIK wlazł, to dodajmy, że i pani Eliza musiała się borykać. Sama powieść w zasadzie nie wiadomo, gdzie się dzieje, wiemy tylko że w pobliżu jest "miasteczko". Z hydronimii zaś wiemy, że to jakaś Grodzieńszczyzna, względnie Wileńszczyzna. Rzecz dzieje się w najponurszym okresie popowstaniowym, kiedy wszystkim już witki opadły. I jest o tym w tekście mowa, ale tak subtelnie, że nie sądzę żeby którekolwiek z moich dzieci się pokapowało, w jakich to smętnych okolicznościach zmarli ojcowie Zygmunta i Jana, że aż ich trzeba było w bezimiennej wspólnej Mogile grzebać. Nawet Witold, który przecież jest niejako moim kumplem, gdyż oczywiście studiował w Rydze, nie przyznaje się do Polinezji, ot, gdzieś tam studiował.

No.

A więc, dalejże w tom III. Dla naszkicowania tła -- jest tak, że Andrzej Korczyński miał żonę, Andrzejową Korczyńską. Był wielgim działaczem ludowym i temu ludowi chciał ulżyć, zbratać itp. Sama pani Andrzejowa też chciała, no ale trochę się brzydziła. Tym swoim brzydzeniem się sama się brzydziła, no ale największym nawet wysiłkiem woli nie potrafiła narowu tego okiełznać. W każdym razie szyła ubranka dla dzieciąt ubożuchnych. I miała synka jedynego, Zygmunta, wychuchanego, wypieszczonego, i chowała go na malarza wielkiego. No, starczy tych smętów, dalejże sięgajmy do źródeł:

— Prawda. Ale do czego zmierzasz?

— Zmierzam naprzód do tego, aby ci, ma chére maman, powiedzieć, że za wszystko, co wyliczyłem, jestem ci gorąco, niewypowiedzianie wdzięczny…

Tu pochylony znowu ustami dotknął jej kolan.
— Następnie do tego, że przecież rzeczą jest niepodobną, zupełnie niepodobną, abym po takiej jak moja przeszłości, został na zawsze przykuty do tego kawałka ziemi, do tych stajen, stodół, obór… que sais-je? do tego okropnego Jaśmonta, który co wieczór przychodzi mi klektać nad głową o gospodarstwie… do tych… tych… tych que sais-je? zamaszystych i razem jak nieszczęście znękanych sąsiadów… Czy to podobna? Moja droga mamo, czyż ktokolwiek, po takiej, jak moja, przeszłości, wobec takich, jak moja, ambicji i potrzeb może wymagać tego ode mnie?

Ręce szeroko rozpostarł, oczy mu się trochę szerzej niż zwykle rozwarły, zmarszczka przerznęła czoło. Silnie do głębi był przekonany, że wymaganie, o którym mówił, byłoby absolutnie niemożliwe i niesprawiedliwe. Pani Andrzejowa myślała chwilę. Do pewnego stopnia słuszności skargom syna nie odmawiała. Pamiętała wybornie o swoich własnych wstrętach i nieudolnościach. Po chwili z namysłem mówić zaczęła:

— Ciernie twojego położenia rozumiem dobrze. Wszystko to, co wyliczyłeś, czyni je dla ciebie trudniejszym, niż bywa ono dla innych, Jednak, moje dziecko, niczyje życie na tej ziemi nie może być wolne od usiłowań, walk, cierpień i spełniania trudnych…

Prędko z krzesła wstając mowę jej przeciął:
— Dziękuję! Mam już tych usiłowań, walk i cierpień aż nadto dosyć. Utopiłem w nich dwa lata mego życia. J'en ai assez.

— Gdybyś był wyjątkiem… Ale… wszyscy jesteśmy nieszczęśliwi…

Stając przed matką zapytał:

— Nie jest przecież życzeniem mamy, abym pomnażał poczet nieszczęśliwych?

W głosie jej czuć było trochę drżenia, gdy odpowiedziała:

— Nie ma na świecie matki, która by dziecko swoje nieszczęśliwym widzieć chciała, ale ja dla ciebie pomiędzy niskim szczęściem a nieszczęściem wzniosłym wybrałabym drugie.

— Któż tu mówi o szczęściu niskim? — zarzucił — czyż przyjemności wyborowych towarzystw, piękności wspaniałej natury, rozkosze sztuki stanowią niskie szczęście?

— Najpewniej nie. Ponieważ jednak tu się urodziłeś, tu są twoje obowiązki, tu żyć musisz…
— Dlaczego muszę? — przerwał. — Dlaczego muszę? Ale właśnie przybyliśmy w rozmowie naszej, droga mamo, do punktu, na którym umieszczę moją propozycję… non moją najgorętszą prośbę… (...)

Z lekka żartować zaczął:
— Nieprawdaż, moja złota mamo, że tu panuje powszechny zły humor? Wszyscy po kimś albo po czymś płaczą, zbiedzeni, skłopotani, przelęknieni… Stąd płynie melancholia, qui me monte à la gorge i dławi mię jak globus histericus tę biedną panią Benedyktową… Raz tylko wyjeżdżałaś za granicę, droga mamo, i to dawno… jeszcze z ojcem. Nie znasz więc różnicy atmosfer… nie wyobrażasz sobie, ile znalazłabyś tam rzeczy pięknych, ciekawych, wzniosłych, prawdziwie godnych twego wykształcenia, smaku i rozumu!…

Milczała. Z głową podniesioną i spuszczonymi powiekami siedziała nieruchomo, nie odbierając mu swojej ręki, która tylko stawała się coraz zimniejszą i sztywniejszą. Na koniec cicho, ale stanowczo przemówiła:
— Nie uczynię tego nigdy.

«1

Komentarz

  • edytowano July 2023

    Unosił się. Od dawna już pracujące w nim niezadowolenie i zniecierpliwienie teraz, wobec oporu matki, grożącego ruiną jedynemu jego ratunkowemu planowi, nadwerężało w nim nawet zwykłą wykwintność form. Wyglądał daleko mniej żurnalowo niż zwykle. Z rękami w kieszeniach surduta pokój przebiegał, kilka razy gniewnie i niespokojnie własną swoją postać obejrzał.
    Tu każdy — wołał — największy choćby idealista, najgenialniejszy artysta, przemienić się musi w opasłego wołu… Ciało prosperuje, a duch upada. Czuję w sobie okropną degrengoladę ducha… Prawdziwie i głęboko nieszczęśliwy jestem… Marnieję, ginę, wszystko, co jest we mnie wyższego, idealnego, przemienia się w żółć i tłuszcz!… (...)

    Nagle wybuchnęła:

    — Wielki Boże! Ale po mojej śmierci ty to uczynić jesteś gotów… Tak! Ty to uczynisz pewno, gdy tylko ja oczy zamknę… Jak tchórz uciekniesz z szeregów zwyciężonych… Jak samolub nie zechcesz łamać się chlebem cierpienia… Kawał Chrystusowej szaty rzucisz za srebrnik, ażeby kupić sobie życie przyjemne… Wielki Boże! Ależ ty chyba w chwili uniesienia… w dziwnym jakimś śnie okazujesz się taki… Zygmuncie, o! Mój Zygmuncie! Powiedz mi, że naprawdę inaczej myślisz i czujesz…

    Syn, spokojny i zimny, nie dając się unieść jej wybuchowi, jakby jej prawie nie słuchając mówił:

    — Niech się mama nie unosi! — Ależ, moja droga mamo, proszę się tak nie unosić! Któż tu mówi o samych tylko przyjemnościach życia? Mnie idzie o coś wyższego, ważniejszego… o moje zdolności… natchnienia…

    — Czyż dusza artysty — zawołała — musi koniecznie być tylko motylem na swawolnych i niestałych skrzydłach przelatującym z róży na różę? Czy tu ziemia nic nie rodzi? Czy tu słońce nie świeci? Czy tu królestwo trupów, że żadnego błysku piękna i życia dokoła siebie znaleźć nie możesz?… że nic cię zachwyceniem czy bólem, miłością czy oburzeniem wstrząsnąć i natchnąć nie może? A ja marzyłam… a ja marzyłam…

    Tu głos jej drżeć zaczął powściąganymi z całej siły łzami.
    — A ja marzyłam… że tu właśnie, w otoczeniu rodzinnej natury, wśród ludzi najbliższych ci na świecie, twórcze zdolności twoje najpotężniej w tobie przemówią… że raczej tu właśnie najpotężniej przemawiać do nich będzie każda roślina i każda twarz ludzka, każde światło i każdy cień… że właśnie soki tej ziemi, z której i ty powstałeś, jej łzy i wdzięki, jej słodycze i trucizny najłatwiej wzbiją się ku twojej duszy i najpotężniej ją zapłodnią… (...)

    Tu białe ręce modlitewnym gestem na staniku żałobnej sukni splotła.
    — Nie karz ty mnie za mój błąd mimowolny… o, mimowolny! Bo myślałam, że czynię jak najlepiej… Zamykałam cię w kryształowym pałacu i w dalekie światy wysyłałam, bo w myśli mojej miałeś być gwiazdą pierwszej wielkości, nie zaś pospolitą świecą, wodzem, nie szeregowcem. Widać zbłądziłam, ale ty błąd mój popraw.

    Pomyśl, głęboko pomyśl nad krótką historią swego ojca, którą znasz dobrze. Czy nie możesz z tego samego co on źródła czerpać siłę, męstwo, moralną wielkość? Twój ojciec, Zygmuncie, oprócz wielu innych rzeczy wielkich kochał ten sam lud, którym i ty otoczony jesteś, posiadał sztukę życia z nim, podnoszenia go, pocieszania, oświecania…

    Nagle umilkła. W zmroku, który zaczynał już pokój ten napełniać, usłyszała głos drwiący i pogardliwy, który jeden tylko wymówił wyraz:

    — Bydło!

    O, Bóg niech będzie jej świadkiem, że pomimo wszystkich swoich instynktownych odraz i niedołężności nigdy tak nie myślała, nigdy na wielkie zbiorowisko ludzi, najbliższych jej w świecie ludzi, takiej obelgi, w najgłębszej nawet skrytości myśli swej nie rzuciła, że zbliżyć się do tego zbiorowiska, przestawać z nim, pracować nad nim nie umiejąc, sprzyjała mu serdecznie i dla najnędzniejszej nawet istoty ludzkiej miała jeszcze życzliwość i choćby bierne współczucie. O, Bóg tylko jeden widział burzę przerażenia, którą w niej wzniecił ten jeden wyraz z obojętnie wzgardliwych ust jej syna spadły, bo on tej burzy, która jej głos odebrała, ani kredowej bladości twarz jej oblewać poczynającej nie spostrzegł i stając przed nią, jakby z milczenia jej chciał korzystać, mówić zaczął:

    — Bardzo dobrze rozumiem, o co kochanej mamie najwięcej idzie. I jakże nie rozumieć? Soki ziemi, chleb cierpienia, Chrystusowe szaty, lud… słowem… jak mówi stryj Benedykt, to… tamto!… Nigdy o tym mówić nie chciałem, ażeby kochanej mamy nie gniewać i nie martwić. Szanuję zresztą wszystkie uczucia i przekonania, szczególniej tak bezinteresowne, o, tak nadzwyczajnie bezinteresowne! Ale teraz spostrzegam, że zachodzi konieczność szczerego rozmówienia się o tym przedmiocie. Otóż przykro mi to bardzo, j’en suis désolé, ale ja tych uczuć i przekonań nie podzielam. Tylko szaleńcy i krańcowi idealiści bronią do ostatka spraw absolutnie przegranych. Ja także jestem idealistą, ale trzeźwo na rzeczy patrzeć umiem i żadnych pod tym względem iluzji sobie nie robię… a nie mając żadnych iluzji, nie mam też ochoty składać siebie w całopaleniu na ołtarzu — widma. Proszę o przebaczenie, jeżeli mamy uczucia czy wyobrażenia obrażam, ale rozumiem, doskonale rozumiem, że osoby starsze mogą zostawać pod wpływem tradycji, osobistych wspomnień etc. My zaś, którzy za cudze iluzje pokutujemy, swoich już nie mamy. Kiedy bank został do szczętu rozbity, idzie się grać przy innym stole. Tym innym stołem jest dla nas cywilizacja powszechna, europejska cywilizacja… Ja przynajmniej uważam się za syna cywilizacji, jej sokami wykarmiony zostałem, z nią przez tyle lat pobytu mego za granicą zżyłem się, nic więc dziwnego, że bez niej już żyć nie mogę i że tutejsze soki tuczą mi wprawdzie ciało w sposób… w sposób prawdziwie upokarzający, ale ducha nakarmić nie mogą…

    Słuchała, słuchała i może miała takie poczucie, jak gdyby ziemia spod stóp się jej usuwała, bo obie jej dłonie mocno ściskały krawędź stołu.

    — Boże! Boże! — kilka razy z cicha wymówiła, a potem jedną rękę od stołu odrywając i ku oknu ją wyciągając, z trudem, zdławionym głosem zaczęła:

    — Idź na mogiłę ojca, Zygmuncie, idź na mogiłę ojca! Może z niej… może tam…

    — Mogiła! — sarknął. — Znowu mogiła! Już druga dziś osoba wyprawia mię na mogiłę! Ależ ja za mogiły bardzo dziękuję… przede mną życie, sława…

    — Bez sławy, bez grobowca, przez wszystkich zapomniany, w kwiecie wieku i szczęścia ze świata strącony, twój ojciec… tam…

    — Mój ojciec — wybuchnął Zygmunt — niech mi mama przebaczy… ale mój ojciec był szaleńcem

    — Zygmuncie! — zawołała, a głos jej dźwięczał zupełnie inaczej niż zwykle: przeraźliwie jakoś i groźnie.

    Ale i on także miał w sobie trochę popędliwej krwi Korczyńskich, którą wzburzył niezłomny opór matki.

    — Szaleńcem! — powtórzył. — Bardzo szanownym zresztą… ale do najwyższego stopnia szkodliwym…

    —Boże! Boże! Boże!

  • edytowano July 2023

    Przecie tego nawet komentować nie trzeba.

    To są ściśle wyrazy, całe frazy, które po dziś dzień krążą w obiegu publicznym. Ta polska szarość, płaskość, bylejakość. To bycie dzieckiem cywilizacji wyższej i europejskiej. No i oczywiście szalona i szkodliwa tradycja powstaniowa.

    Dodajmy do tego, że pisowcami są tylko frajerszczaki z mniejszych ośrodków i wkrótce, da Wielki Budownik, wymrą ze swymi niemodnymi złudzeniami. No a poza tym -- to bydło!

  • W samej powieści bawi mnie, jak koszmarnie jest przegadana; czuję się jak ten klawy cesarz, który na Mozarta szczekał: "Za dużo nut!" A ten mu hardo: "Tja, ale które konkretnie nuty są zbędne, gruby pedale?" Także samo jest podczas lektury.

    W książce nie dzieje się nic, no, może prawie nic. Nawet opisów przyrody nie ma tyle, co wieść gminna niesie, a których od liceum obawiałem się. Cheba więcej jest opisów psychicznych stanów PT Protagonistów. Natomiast jasnem jest dla mnie, że dane opisy służą okazaniu mniości pani Migdałek do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych, szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych. Noji, okazaniu homoseksualnych preferencji młodego Zygmunta, któremu w głowie tylko cyprysy z długimi jak konduktor pałki, zamiast porządnej dzięcieliny pały (też w utworze pojawia się, ta dzięcielina).

    Fajoska jest wielowarstwowoś utworu, i za spojlery przepraszam, no ale jeśli ktoś do wczesnej starości tego nie przeczytał, to samse winien. Ovaj, Justyna bangla ściśle wg nałk dra Pietersona. A to się wykłada, że ma do wyboru Jana Bohatyrowicza, takego schłopiałego niby-szlachcica, co go rzekomo sam Zygmunto Augusto osobiście uszlachcał, ale z braku kwitów radziecka heroldia nie uznała. Oni tam są jeszcze schłopielsi niż Komudowi Dwerniccy, bo ci przynajmniej mieli szable-batorówki, które iako żywo nie zdobią sadyb ani Anzelma, ani nawet Fabiana. A... otóż Jana ma do wyboru, który jest przez ałtorkę przedstawiany niejako w roli bóstwa solarnego. To w sumie jedyny mężczyzna w całej powieści, no a na pewno największy, choć ubogi. Z drugiej strony jest Różyc, który przed trzydziestką przełajdaczył 2/3 majątku, szacowanego na milijon rubli (i to nie tych po pięć groszy, tylko carskich!, po sto z górą złoty, na dzisiejsze licząc). I jeszcze popadł w kartograjstwo, morfinis, a zapewne i syfilizm, choć na obliczu jeszcze mu nie wystąpił dowodnie. I tego oto błazna, miałaby Justyna doprowadzać do pionu? Pffff... Jako że dopiero 0,75 książki przeczytałem, żywię wciąż nadzieję, że ałtorka nie będzie się nad Justyną znęcać jako panią Różycową, tfu.

    Emilia Korczyńska, pani Benedyktowa, to wcielenie modnych chorób. Cięgiem ma globus herstericus; dziś najpewniej miałaby deprechę. Nie wiem, czy pani Eliza se jaja robiła czy co, ale opis objawów pani Emilii jest tak przerysowany, że litoś a trwoga bierze czytelnika współczesnego.

    Generalnie każdy, kto więcej hajsu ma, to wredna menda. Mendą okazał się nawet Witold, ryżanin, bo odmawia papciowi-Benowi pomocy przy prolongacie długu. No, ktoś rozumie tę scenę? Ben ma nagle wyrzygać piętnaście kółek (czyli dobre dwie bańki!) i prosi synala wyrodnego o pomotz:

    — Widziu — niepewnym trochę głosem wymówił — mam do ciebie prośbę!

    — Ty, ojcze, do mnie? Prośbę? Rozkazuj tylko…

    Istotnie, widać było po nim, że gotów był w tej chwili rzucić się w ogień lub na skraj świata skoczyć.

    Długi wąs na palec motając i wzrokiem mijając twarz syna Benedykt mówić zaczął:

    — Za trzy tygodnie wyjedziesz z Korczyna… trzeba przecież, abyś wizytę pożegnalną ciotce oddał. Otóż, wiesz dobrze, jaki mam kłopot z tym długiem Darzeckich… Gdybyś do nich pojechał, o przedłużenie mi terminu lub rozłożenie wypłaty na lat kilka ciotki poprosił, przymilił się do niej, zjednał ją sobie… Same córki tylko mając ona za synami braci przepada, a Zygmuś, kiedy siedział za granicą, ciągnął z niej, ile sam chciał… Może by więc i dla ciebie teraz tę łaskę zrobiła… Wprawdzie Darzecki sam interesami rządzi, ale ona ma nad nim wpływ wielki i przy tym to człowiek próżny, który za jeden niski ukłon, za jedno pocałowanie ręki, wiele uczynić może… Cóż? Zrobisz to dla mnie, Widziu?

    Ciężka chmura okryła rozjaśnioną przed chwilą twarz młodego człowieka. Milczał. Benedykt trochę podejrzliwie, a trochę wstydliwie na niego spojrzał.

    — Cóż? Zrobisz to, o co cię proszę? — grubiej już nieco zagadnął.

    — Nie, mój ojcze… boli mię to bardzo… ale nie… — stłumionym głosem odpowiedział Witold.

    — Dlaczego? Raczże mi przynajmniej wytłumaczyć…

    — Pozwól mi, ojcze, milczeć!

    — Znowu! — krzyknął Benedykt i twarz jego od włosów do szyi zalała się szkarłatem. Chciał coś mówić, długo jednak nie mógł, aż ze stukiem krzesło, na którym siedział, odsuwając zawołał:
    — Dobrze. Milczmy obaj. Chcesz mi być obcy? Zamykasz się przede mną jak przed wrogiem? Dobrze. Bądźże łaskaw uważać mnie od tego czasu za swego znajomego, który tym tylko różni się od wszystkich innych, że weźmiesz po nim sukcesję!

    Jezdo scena, której nie jestem w stanie objąć swojem pomyślunkiem; słoniocy!

    Najstraszszniejsza ssscena w całej książce!!!!!!!!!!!!!!

    A teraz i z tym procesem, co go z panem Korczyńskim zaprowadził, wielką alterację ma. Słyszę, w miasteczku mu powiedzieli, że adwokat apelację, czy coś tam takiego, nie w czas podał i że wszystko przepadnie.

    Uch, ale mnie trzepnęło! Pamiętajcie dziadki zawsze: Zażalenie tydzień, apelacja dwa tygodnie, a nie zginiecie w odmętach procedury!!!!!!!!!!!!

    Jako się rzekło, w książce nie dzieje się nic. Protagoniści szwendają się pomiędzy kilkoma sąsiadującymi nieruchomościami, coś tam ględzą, miewają różne histericusy, wsio. Jak kogoś więcej akcji interesuje, to polecam "Diabła łańcuckiego" Jacka Komudy, serio polecam, bo tam walki są straszne. No, tyle że całem przesłaniem ideowym "Diabła" jest, że "lepiej nie żyć, niż nie być szlachcicem!" To oczywiście fajoskie jest, ale, pedzmy se, Sejm zniósł szlachectwo sto lat temu i jakoś nie poumieraliśmy. Natomiast pani Eliza łomocze w eurooszołomów tak, że aż pirze leci. W tej książce jest bardzo jasne, kto jest gorszym sortem, a kto nie uczyni tego nigdy.

  • Szokujące dla nieprzygotowanego czytelnika jest konsekwentne stosowanie formy, tfu, "wziąść". Myślałem wprzódy, że to inwencja "wolnychlektur", ale nie. Sprawdziłem, tak jest w wydaniu II z 1938 r. W wydaniu I tego nie ma, co pozwala podeprzeć tezę, że sanacja to były czasu upadku narodowo-radykalnego.

  • Tym innym stołem jest dla nas cywilizacja powszechna, europejska cywilizacja… Ja przynajmniej uważam się za syna cywilizacji, jej sokami wykarmiony zostałem, z nią przez tyle lat pobytu mego za granicą zżyłem się, nic więc dziwnego, że bez niej już żyć nie mogę i że tutejsze soki tuczą mi wprawdzie ciało w sposób… w sposób prawdziwie upokarzający, ale ducha nakarmić nie mogą…

    Paczpan, minęło drobne półtora stulecia i na Francuzów wymownych, tłustych Niemców i Anglików możemy patrzeć tylko z życzliwym uśmieszkiem wyższości. Warto było poczekać!

  • Z Mozartem jest jedna różnica, można go z przyjemnością grać, śpiewać i słuchać. A z Orzeszkową to może i dobre porównanie do aktualnej publicystyki. Może to i słuszne, ale tak napisane, że trzeba się zmuszać do czytania.

  • dobre to "Nad Niemnem" nie?? Ciekawe, bo opis podobnej swołoczy jak Zygmunt dał Tuwim w "Kwiatach polskich".

    Jak to możliwe, że pozornie zacna kobieta wychowała Zygmunta?

  • mnie uderzyło to, że mamy opis zdarzeń sprzed 150 lat, z czasów naszych prapradziadów, a postęp we wsi ma polegać na wykopaniu studni. Jeśli to tak było, to wioski z "Potopu" Hoffmana ze studniami i żurawiami były nieprawdą.

  • A dlaczego?

  • bo pokazuje czasy wcześniejsze o 200 lat, więc w "Nad Niemnem" studnia nie powinna być taką wielką nowością. Zakładam, że Orzeszkowa była dobrym obserwatorem. Rozumiem, że wieś nad dużą rzeką mogła nie potrzebować studni, ale sami jej mieszkańcy postrzegali transportowanie wody na wysoka skarpę jako niedogodność, więc pewnie przez 200 lat bez zachęty wprowadziliby sobie studnie z żurawiem.

  • @KazioToJa powiedział(a):
    dobre to "Nad Niemnem" nie?? Ciekawe, bo opis podobnej swołoczy jak Zygmunt dał Tuwim w "Kwiatach polskich".

    Jak to możliwe, że pozornie zacna kobieta wychowała Zygmunta?

    Przecie pisze -- chciała go wychować na malarza wielkiego. Stąd zawzięła się na homeschooling, nie pozwalała szwendać się po chałupach i zadawać z bydłem. A potem przy pierwszej okazji wysłała na Erazmusa, gdzie przesiedział ileś lat.

    Chciała dobrze, a wyszło jak zwykle. Kolo nie zrósł się z ziemią, tą ziemią.

    Inaczej niż pan Ferdynand:

    Zresztą, symptomatyczne jest, jak krótko Ruszczyc malował i że został się potem Magnificencją z zawodu.
    https://culture.pl/pl/dzielo/ferdynand-ruszczyc-ziemia

  • od dziecka miał wzrok kierowany na wzniosły zachód, więc tam sobie uwił mentalną stolicę

  • loslos
    edytowano July 2023

    @KazioToJa powiedział(a):
    bo pokazuje czasy wcześniejsze o 200 lat, więc w "Nad Niemnem" studnia nie powinna być taką wielką nowością. Zakładam, że Orzeszkowa była dobrym obserwatorem. Rozumiem, że wieś nad dużą rzeką mogła nie potrzebować studni, ale sami jej mieszkańcy postrzegali transportowanie wody na wysoka skarpę jako niedogodność, więc pewnie przez 200 lat bez zachęty wprowadziliby sobie studnie z żurawiem.

    Nie znamy szczegółów. Do dziś wykopanie studni to nie jest kaszka z mlekiem.

  • @los powiedział(a):

    @KazioToJa powiedział(a):
    bo pokazuje czasy wcześniejsze o 200 lat, więc w "Nad Niemnem" studnia nie powinna być taką wielką nowością. Zakładam, że Orzeszkowa była dobrym obserwatorem. Rozumiem, że wieś nad dużą rzeką mogła nie potrzebować studni, ale sami jej mieszkańcy postrzegali transportowanie wody na wysoka skarpę jako niedogodność, więc pewnie przez 200 lat bez zachęty wprowadziliby sobie studnie z żurawiem.

    Nie znamy szczegółów. Do dziś wykopanie studni to nie jest kaszka z mlekiem.

    no nie znamy. Akurat był to czas, gdy na wsiach działali młodzi (i starsi) moderatorzy, powstawały kółka rolnicze, banki spółdzielcze, zaczęto stosować nawozy sztuczne, używać nowych maszyn. Może Orzeszkowa chciała pokazać tego młodego postępowego gospodarza a nie ogarnęła tematu? A może te żurawie to jednak stosunkowo nowy wynalazek?

  • Nie no, o modernizatorze jest piyknie:

    Pośrodku znajdowało się jakieś narzędzie rolnicze zaprzężone we dwa konie, melancholijnie ku trawie dziedzińca łby pochylające, u drzwi czworaka i wrót stajni stały gromadki ludzi, w milczeniu i nieruchomości krzyków pana domu słuchając.

    Witold szybko przebywając dziedziniec kierował się ku dwom czarnym sylwetkom, przez narzędzie rolnicze i parę nieruchomych koni rozdzielonym. Stając, od pośpiechu, z jakim szedł, trochę zdyszany, zapytał:

    — Co to, ojcze?

    Nie było już na nim ani śladu wesołości i szczęśliwego, młodzieńczego uniesienia, z jakim przed chwilą z Justyną rozmawiał. Ale pan Benedykt na wyraz twarzy syna wcale nie zwrócił uwagi. Rozpaczliwym gestem wskazując mu stojącego o dwa kroki parobka, głośniej jeszcze niż przedtem wybuchnął:

    — Skaranie boże! Nieszczęście! Zguba prawdziwa z osłami i łajdakami tymi! Żniwiarkę mi zepsuł! Kilka dni z nią po polu pojeździł i już zepsuł! A czy ty wiesz, gałganie, że ta żniwiarka więcej kosztuje, niż ty cały wart jesteś! Czy ty wiesz, że ja dobrze musiałem sobie głowy nałamać, nim zdobyłem się na jej kupienie?… Ale co to was obchodzi, że komuś szkodę zrobicie? Czy wy macie serce albo sumienie, osły, łajdaki, gałgany!…

    — Mój ojcze… — spróbował przerwać Witold.

    Ale Benedykt, jakby właśnie próbę tę chciał udaremnić, więcej jeszcze głos podniósł.

    — Czy ty myślisz — wciąż do parobka się zwracał — że ja ci to daruję? Żniwiarkę do naprawy poślę, ale co za nią w mieście zapłacę, to ci z pensji wytrącę…

    Na te słowa chłop krępy, w siermiędze ubrany, po raz pierwszy kudłatą głowę z ramion wysunął i mrukliwie przemówił:

    — Nie wytrącajcie, panoczku, bo z czegóż ja z dziećmi żyć będę…
    — Z głodu nie zdechniesz!… — krzyknął Benedykt. — Ordynarię

    masz… dach nad głową masz… krowę nawet trzymać wam pozwalam… A gdybyś zresztą i ziemię miał gryźć, wytrącę… jak Boga kocham, wytrącę… żebyś nauczył się, łajdaku, własność cudzą szanować!

    — Mój ojcze! — głośniej niż przedtem przemówił znowu Witold i wyprostował się znad żniwiarki, której zepsucie bacznie i prędko obejrzał. — Mój ojcze! Ja się na tym znam trochę… w przeszłym roku tam, gdzie lato spędziłem, żniwiarki psuły się często, a ja przypatrywałem się, jak je naprawiano. Tę można będzie naprawić w domu, z małym kosztem i prędko… ja sam się tym zajmę… Maksymowi nie trzeba będzie nic z pensji wytrącać…

    Zwrócił się do parobka, który czapkę mnąc w rękach z nogi na nogę przestępował, wzdychał i coś niewyraźnie mruczał.

    — Słuchaj, Maksymie, czy ty rozumiesz, jak ta żniwiarka jest zrobiona i jakim sposobem żąć może? Pewno nie rozumiesz i dlatego ją zepsułeś, że nie rozumiesz… Oto, popatrz i posłuchaj, ja ci to zaraz pokażę i wytłumaczę…

    Łagodnie, powoli, wyrażeń chłopu zrozumiałych dobierając, z łatwością zdradzającą wielkie oznajomienie się z ludem, Witold mówił przez dobry kwadrans, składowe części narzędzia i połączenia ich żywymi gestami pokazywał. Parobek w postawie pokornej i ociężałej słuchał zrazu leniwie i tylko z przymusu, ale po paru minutach pochylił się i na żniwiarkę, to znowu na mówiącego spoglądać zaczął z ożywieniem i ciekawością. Kiwał przy tym głową w znak zdziwienia lub zrozumienia, z cicha pomrukiwał, wskazywanych mu części żniwiarki grubymi i węzłowatymi palcami dotykał.
    — No, widzisz — prostując się kończył student — nic tu takiego mądrego nie ma i tylko w obchodzeniu się z tą maszyną trochę trzeba ostrożności i uwagi. Jutro obydwa wstaniemy o świcie, maszynę do kowala zawieziemy, a w jaką godzinę po wschodzie słońca będziesz już mógł w pole z nią wyjechać. Straty nie będzie żadnej ani nam, ani tobie…

  • ciekawe czy była to żniwiarka od Cegielskiego. Ciekawe, czy Korczyński czytał te same czasopisma co Bogumił Niechcic.

    Orzeszkowa nie opisała jednego typu szlachcica - tego, który poszedł albo na carskie urzędy, albo do carskiego wojska.

  • @KazioToJa Brat Benedykta Korczyńskiego, Dominik, mieszkał w Rosji i nieźle mu się powodziło. Nie pamiętam dokładnie, czym się zajmował.

  • @KazioToJa powiedział(a):
    mnie uderzyło to, że mamy opis zdarzeń sprzed 150 lat, z czasów naszych prapradziadów, a postęp we wsi ma polegać na wykopaniu studni. Jeśli to tak było, to wioski z "Potopu" Hoffmana ze studniami i żurawiami były nieprawdą.

    Wieś wsi nierówna, do dziś np. różnice między regionami są całkiem spore. W dodatku w Bohatyrowiczach mógł być jakiś czynnik, który utrudniał budowę.

  • Dziękuję kol. Szturmowcowi za arcyciekawy wątek!

  • @Pigwa powiedział(a):

    @KazioToJa powiedział(a):
    mnie uderzyło to, że mamy opis zdarzeń sprzed 150 lat, z czasów naszych prapradziadów, a postęp we wsi ma polegać na wykopaniu studni. Jeśli to tak było, to wioski z "Potopu" Hoffmana ze studniami i żurawiami były nieprawdą.

    Wieś wsi nierówna, do dziś np. różnice między regionami są całkiem spore. W dodatku w Bohatyrowiczach mógł być jakiś czynnik, który utrudniał budowę.

    no tak, ale wieś nadniemeńska miała więcej kontaktów ze światem niż żmudzki zaścianek 200 lat wcześniej.

    A może nie? Może zabór i wcześniejsze wojny cofnęły tę społeczność cywilizacyjnie?

    A jak się szanownym podobała legenda z czasów napoleońskich? Jak horror opowiadany przez harcerki przy ognisku. Ciekawy przyczynek do pamięci historycznej i sposobów jej przekazu.

  • Nad Niemnem wyszło w 1888 roku, Ogniem i mieczem 1884-1888.

    A jeżeli w opisach pojawia się "wysoka skarpa" tzn. że woda była dużo ponizej poziomu gruntu, dzisiaj kiedy mamy betonowe kręgi to jest proste - kopiemy aż krąg wpadnie, stawiamy na nim kolejny i kopiemy az kolejny wpadnie. Bez prefabrykatów robi się to bardzo trudne.

  • a pani Benedyktowa Korczyńska? Wyrachowana, zaczytana w ówczesnych pornosach dla kobiet? Wiele takich pań się spotyka.

  • loslos
    edytowano July 2023

    A tak w ogóle to co takiego aktualnego jest w dziele? Są bohaterowie pozytywni, którzy pracują i jakoś dzięki temu żyją, i bohaterowie negatywni, którzy zapindalać nie chcą ale szczęśliwie udaje im się pasożytować na tych pozytywnych. Anachronizm, bo dziś pasożytowane przynajmniej na osobach fizycznych jest bardzo utrudnione ze względu na gabaryty mieszkań. I tyle.

    A nie, jeszcze coś, jest jeszcze nieśmiertelne zawołanie: Jeden tylko, jeden cud: Z Szlachtą polską — polski Lud. Niestety, zdaniem poety Słowackiego szlachta polska w owym czasie już od pół wieku nie istniała a może i dłużej.

    A dziś? Nadal nie istnieje, dziś są tylko tylko schamapanowie, których zamiar jest z tzw. goła przeciwny - by się maksymalnie od ludu polskiego oddzielić. Płaczą rzewnymi łzami nad tym, że defekują tym samym. Ale nawet jakby ich namówić, to ja nie chcę. Bo to już gorzej się rymuje: Jeden tylko, jeden cud: Ze schamapaństwem polskim — polski Lud.

  • edytowano July 2023

    Wczoraj trafiłam na długi wywiad z Sebastianem Karpielem Bułecką, architektem i muzykiem. Zero narzekania, czuje się człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. Kocha swoją wieś- Kościelisko, kocha góralską architekturę, kocha swoją rodzinę, dalszych krewnych, nawet ojca, który był nieobecny (już zmarł). Nawet kochał biedę jakiej doznał w dzieciństwie - uważa, że to było dobre dzieciństwo. Kocha Kościół, kocha Pana Boga. Jego zwierzenia to pełna afirmacja życia, polskości. Swoją wiejskością-polskością "chwalił się" nawet w Carnegie Hall, a publika zgotowała mu owację na stojąco.
    Co zauważyłam (a sporo ludzi poznałam)? Postawa Sebastiana jest charakterystyczna dla ludzi TWÓRCZYCH, pasjonatów. Oni nigdy nie wyrzekają się swoich korzeni, bo czerpią z nich pełnymi garściami.

    MIERNOTY, typu Tusk, czy opisany wyżej Zygmuś to beztalencia niezdolne do budowania, tworzenia czegokolwiek, nawet małych rzeczy. Wiecznie niezadowoleni z tego, co dostali od życia, potomkowie Dulskiej, obwiniający wszystko i wszystkich za swoją miernotę, jednocześnie aspirujący do "sfer wyższych". Impotentne snoby.

    Długie, ale jeśli ktoś ma ochotę... Tytuł mylący, bo S K-B nie zamierza być rozwodnikiem, a o Kayah - jest tylko napomknięcie przez dziennikarza.

  • Szopen podobnie.

  • loslos
    edytowano July 2023

    Łagodnie, powoli, wyrażeń chłopu zrozumiałych dobierając, z łatwością zdradzającą wielkie oznajomienie się z ludem, Witold mówił przez dobry kwadrans, składowe części narzędzia i połączenia ich żywymi gestami pokazywał. Parobek w postawie pokornej i ociężałej słuchał zrazu leniwie i tylko z przymusu, ale po paru minutach pochylił się i na żniwiarkę, to znowu na mówiącego spoglądać zaczął z ożywieniem i ciekawością. Kiwał przy tym głową w znak zdziwienia lub zrozumienia, z cicha pomrukiwał, wskazywanych mu części żniwiarki grubymi i węzłowatymi palcami dotykał.

    Więc dziś relacja między państwem a pospólstwem jest podobna ale nie całkiem. Przyjmijmy, że to ja jestem pan a hydraulik, sprzedawca samochodów i monter instalacji alarmowej to są lud, co nie jest bez sensu, bo to ja płaciłem a oni wykonywali usługi. Każdy z nich łagodnie, powoli, wyrażeń zrozumiałych dobierając, z łatwością zdradzającą wielkie oznajomienie się z klientami, mówił przez dobry kwadrans, składowe instalacji grzewczej, samochodu, sieci alarmowej i połączenia ich żywymi gestami pokazywał. Ja w postawie pokornej i ociężałej słuchałem zrazu leniwie i tylko z przymusu, ale po paru minutach pochylałem się i na urządzenie, to znowu na mówiącego spoglądać zaczynałem z ożywieniem i ciekawością. Kiwałem przy tym głową w znak zdziwienia lub zrozumienia, z cicha pomrukiwałem, wskazywanych mi części urządzeń grubymi i węzłowatymi palcami dotykałem.

    Najgorsze było zapamiętanie tych wszystkich PINów. Cała dzisiejsza technika to przystawki do telefonów.

  • @Pigwa powiedział(a):

    @KazioToJa powiedział(a):
    mnie uderzyło to, że mamy opis zdarzeń sprzed 150 lat, z czasów naszych prapradziadów, a postęp we wsi ma polegać na wykopaniu studni. Jeśli to tak było, to wioski z "Potopu" Hoffmana ze studniami i żurawiami były nieprawdą.

    Wieś wsi nierówna, do dziś np. różnice między regionami są całkiem spore. W dodatku w Bohatyrowiczach mógł być jakiś czynnik, który utrudniał budowę.

    Dokładnie. A nawet gdzie region do regionu, skoro nieomal do dziś miedza do miedzy bywają duże różnice. Parę kilometrów dystansu i inny świat. Wieś miała to do siebie, że uzewnętrzniała od razu wiele niuansów mentalnych (choćby prozaiczny porządek w obejściu, otwartość głowy na nowości).

  • @los powiedział(a):

    Łagodnie, powoli, wyrażeń chłopu zrozumiałych dobierając, z łatwością zdradzającą wielkie oznajomienie się z ludem, Witold mówił przez dobry kwadrans, składowe części narzędzia i połączenia ich żywymi gestami pokazywał. Parobek w postawie pokornej i ociężałej słuchał zrazu leniwie i tylko z przymusu, ale po paru minutach pochylił się i na żniwiarkę, to znowu na mówiącego spoglądać zaczął z ożywieniem i ciekawością. Kiwał przy tym głową w znak zdziwienia lub zrozumienia, z cicha pomrukiwał, wskazywanych mu części żniwiarki grubymi i węzłowatymi palcami dotykał.

    Najgorsze było zapamiętanie tych wszystkich PINów. Cała dzisiejsza technika to przystawki do telefonów.

    Noji, prawda. Dodatkowo telefony są robione tak, że posługiwanie się niemi jest w dużym stopniu intuicyjne. Trzeba tylko nauczyć się w odpowiednim miejscu dotykać właściwe pola grubymi i węzłowatymi palcami.

    Przecież dany parobek to był pracownik, któremu nie wyjaśniono nażycie składowych części narzędzia i połączeń ich -- a nawet zasad expluatacji urządzenia. Wina Bena.

    To się nazywa kulturka techniczna, tak?

Aby napisać komentarz, musisz się zalogować lub zarejestrować.